Przemyślnik

Kiedyś żyłem tak, jakbym brał udział w jakimś wyścigu.

Pierwszy raz poczułem, że coś jest nie tak, kiedy podczas urlopu na łódce z rodziną spędziłem godzinę z telefonem przy uchu, rozpaczliwie szukając najlepszego zasięgu i omawiając jakąś niesamowicie ważną ofertę…
Innym razem, w trasie, zepsuł mi się samochód. Po odholowaniu okazało się, że zostawiłem w środku telefon. Wpadłem w panikę… Jak ktoś się teraz do mnie dodzwoni!? Co z ważnymi mailami!? Żona nie wie gdzie jestem i co się ze mną dzieje… Katastrofa! Byłem odcięty od świata. Jednak po kilku godzinach pogawędek z innymi klientami serwisu, obserwowania chmur, po wypiciu paskudnej kawy (zwróciłem uwagę na jej smak), świat nadal istniał, a ja ciągle oddychałem. Poczułem spokój i uśmiechnąłem się do siebie.

Ostatni akt mojego zatrzymania poprzedziła zawodowa „katastrofa”. Niemal straciłem firmę, której poświęciłem 7 lat życia. Przyszło załamanie nerwowe, utrata wiary we własne możliwości i zaufania do ludzi, poczucie bycia oszukanym i wewnętrzna rozsypka. Gdzieś w tym czarnym okresie jeden ze znajomych zaproponował mi wspólny wyjazd w Bieszczady.
Normalnie odrzuciłbym ten pomysł, ale coś nieokreślonego skłoniło mnie żeby dać sobie… Sam jeszcze nie wiedziałem co.

Trafiłem na jakieś odludzie, gdzie telefon nie miał zasięgu, a brak gniazdek uwolnił mnie od laptopa i miliona superważnych spraw. Wyszliśmy w góry. W te kilka dni wszystko nagle stało się prostsze i bardziej satysfakcjonujące. Celebrowaliśmy otwieranie konserwy, łyk z flaszki czy dopinanie plecaka.
Im bardziej miałem zabłocone buty, tym więcej tlenu lądowało w moich płucach. Z lekkością wyrzucałem z siebie wszystko, co mi ciążyło. To był początek długiej drogi z powrotem.

Zacząłem rozumieć, że będąc więźniem swoich wyobrażeń i oczekiwań, jestem daleko od wszystkich, wszystkiego, a najbardziej od samego siebie.
Zmiana nie przyszła ani szybko ani łatwo. Pierwszy wyjazd Zatrzymaj się i żyj zaplanowałem w chwili desperacji. Zaprosiłem znajomych, wyjechaliśmy w odludzie i… To był strzał w 10-tkę. Pierwszy wyjazd tak wszystkim naładował baterie, że aż mnie samego to zaskoczyło.
Pojawiła się jakaś magia.

Jeszcze długie tygodnie dostawałem smsy od moich przyjaciół, jak ich to zainspirowało. Na kolejne wyjazdy znajomi zapraszali znajomych i tak dalej, i tak dalej… Aż do momentu, w którym zrozumiałem, że to jest dokładnie to, co chcę dawać światu.

.

Ten post ma jeden komentarz

  1. Bartek

    I to jest dobry komentarz 🙂

Dodaj komentarz