Był moment zawahania, ale naprawdę musieliśmy oszczędzać. To było lato, 1995 rok, my z wyładowanymi plecakami i marzeniami o Pirenejach, staliśmy przed witryną z mapami informacji turystycznej w stolicy Andorry. Jak na studentów przystało, kupiliśmy najtańszą.
„No ale co może być nie tak w najtańszej mapie? Papier gorszy, mało koloru?” – to wszystko było do przeżycia, tak jak żmudna podróż autostopem przez Europę. Jeszcze nie wiedziałem, że stoję przed jedną z najciekawszych nauk w życiu, która dotarła do mojej świadomości dopiero po 20 latach.
Wyszliśmy w góry i dość boleśnie odczuliśmy jakość mapy. Generalnie – nic się nie zgadzało. Na początku były podejrzenia, a pewność uzyskaliśmy, kiedy – dla weryfikacji zapytałem grupę pieszych turystów na jakiejś przełęczy, czy mogą mi pokazać na tej felernej mapie, gdzie my właściwie jesteśmy. Podumali, pokręcili nią parę razy, po czym powiedzieli – przekraczacie właśnie granice z Francją. Osłupieliśmy, bo mieliśmy być gdzieś zupełnie indziej w tym małym kraiku.
Na szczęście, piękna pogoda, wspaniałe przestrzenie, wolno biegające konie i noclegi w surowych schronach w towarzystwie podobnych nam wariatów, wynagrodziły nam – w zasadzie – łażenie po omacku, a czasem na przełaj.
Jakieś trzy lata później, mój towarzysz ówczesnej wyprawy, wybrał się w te rejony ponownie. I – żeby przyoszczędzić – po prostu pożyczył ode mnie tę mapę. Wrócił żywy, z kilkoma historiami, które wynikały z tego faktu właśnie, że mapa była na bakier z rzeczywistością. Włącznie z ty, że ledwo uszedł cało z jakieś paskudnej górskiej burzy – natrafiając na schron, którego miało tam nie być!
Dopiero wiele lat później dotarło do mnie, jaka to była piękna parafraza tego, co my czasem w życiu wyczyniamy: korzystamy z trefnych wzorców – choć od początku czujemy, że są trefne, ale łatwo dostępne bo tanie/proste/pod ręką, a potem jeszcze – wiedząc że ten schemat nie działa, powtarzamy go jeszcze raz. Bo, co prawda, schemat jest do niczego, ale przynajmniej go znamy.
Ten post ma 2 komentarzy
Byłem uczestnikiem tych dwóch zdarzeń w Pirenejach… i muszę przyznać, że z perspektywy czasu wspominam ten czas bardzo miło, chociaż do tragedii owe trzy latach później było blisko… należałoby napisać, że człowiek uczy się na błędach… ale w niektórych przypadkach dwa to za mało.
A poza tym jak gdzieś się idzie to zawsze gdzieś się dotrze.
Żagiel – otóż to! Czyli:
– „człowiek uczy się na błędach, ale w niektórych przypadkach dwa to za mało” – no właśnie, jakie to nasze, ludzkie. Mam wrażenie, że czasem uciekamy od refleksji po pierwszym razie, jak to było w „Pingwinach z Madagaskaru” – '…a teraz szybko szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu…”
– „jak się gdzieś idzie, to się zawsze gdzieś dotrze” – czyli przyjmujemy rzeczywistość nie w kategorii tragedii, tylko w kategorii doświadczania, prawda?